Wczytuję dane...

25 rocznica wydania Drogi rzadziej wędrowanej

25 rocznica wydania Drogi rzadziej wędrowanej

   W listach otrzymywanych od czytelników po opublikowaniu Drogi rzadziej wędrowanej najczęściej znajdowałem wyrazy wdzięczności za moją odwagę — nie za powiedzenie czegoś nowego, lecz za napisanie o sprawach, o których cały czas myśleli i które cały czas przeczuwali, a o których bali się mówić. Nie jestem pewien, czy „odwaga” jest w tym przypadku właściwym słowem. Wydaje mi się, że lepszym sformułowaniem byłoby „wrodzona skłonność do zapominania”. Jedna z moich pacjentek niedługo po debiucie Drogi..., będąc na jakimś przyjęciu, usłyszała urywek rozmowy między starszą kobietą a moją matką: „Musi być pani bardzo dumna ze swojego syna Scottiego”, na co moja matka odpowiedziała z właściwą dla osób starszych rezerwą: „Dumna? Dlaczego? To nie moja zasługa, tylko jego umysłu. A poza tym — to dar”.
    Myślę, że moja matka nie miała racji, mówiąc, iż nie ma z tym nic wspólnego. Jednak uważam, że miała wiele racji co do autorstwa Droga Rzadziej Wędrowana — iż pod wieloma względami było ono darem.
   Zwiastuny tego daru pojawiły się dość dawno. Moja żona Lily i ja przyjaźniliśmy się z pewnym młodym człowiekiem o imieniu Tom. Jego matka znała mnie od dawna, ponieważ gdy byłem dzieckiem, bawiłem się z jego starszymi braćmi. Na kilka lat przed wydaniem Drogi Rzadziej Wędrowanej Tom przyszedł do nas na kolację. Chwilowo zatrzymał się u swojej matki i przed naszym spotkaniem powiedział jej: „Mamo, jutro idę na kolację do Scotta Pecka. Pamiętasz go?”. „Ależ tak — odpowiedziała. — To on był tym małym chłopcem, który zawsze mówił o sprawach, o których nie powinno się mówić”.
   Jak widać, ów dar został mi dany rzeczywiście dość dawno temu, gdyż już w dzieciństwie było we mnie coś, co odróżniało mnie od większości moich rówieśników.

     Ponieważ byłem autorem nieznanym, Droga... została opublikowana bez fanfar. Jej zaskakujący sukces przychodził stopniowo. Nie pojawiała się na krajowych listach bestsellerów przez pięć lat od jej pierwszego wydania w roku 1978.1 cieszę się z tego. Gdyby odniosła sukces w jedną noc, nie wiem, czy okazałbym się na tyle dojrzały, by poradzić sobie z nieoczekiwaną sławą.
    Droga... była „śpiochem” i dowiadywano się o niej głównie pocztą pantoflową. Informacje o niej rozchodziły się powoli kilkoma kanałami. Jednym z nich była wspólnota Anonimowych Alkoholików. Pierwszy list, który otrzymałem, zaczynał się od słów: „Drogi doktorze Peck, pan musi być alkoholikiem!” Autor listu nie mógł sobie wyobrazić, bym napisał taką książkę, nie będąc wieloletnim członkiem wspólnoty AA, którego choroba alkoholowa zmusiła do pokory.
   Gdyby Droga... została opublikowana dwadzieścia lat wcześniej, wątpię, by ktokolwiek zwrócił na nią uwagę. Wspólnota AA, której działanie opiera się na Programie Dwunastu Kroków i do której należy wielu czytelników Drogi..., zaczęła przekształcać się w wielomilionową rzeszę ludzi podążających ścieżką duchowego rozwoju dopiero w połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. W tym samym czasie również inne metody psychoterapii coraz bardziej się rozpowszechniały. Tak więc, gdy w 1978 roku ukazało się pierwsze wydanie Drogi..., w Stanach Zjednoczonych było już na tyle dużo kobiet i mężczyzn potrzebujących wsparcia psychologicznego i duchowego, że zaczęto dość powszechnie zastanawiać się nad sprawami, „o których nie powinno się mówić”. Wszyscy ci ludzie z niecierpliwością czekali na kogoś, kto wreszcie głośno o tych sprawach powie. Z tych przyczyn zainteresowanie Drogą... narastało lawinowo i nadal utrzymuje się na wysokim poziomie. Gdyby obecnie poproszono mnie o wygłoszenie wykładu dla czytelników moich książek, powiedziałbym im: „Nie jesteście typowymi przedstawicielami amerykańskiego społeczeństwa. Jednak wszyscy wykazujecie pewne cechy wspólne. Jedną z nich jest ta, iż wielu z was odbywało lub kontynuuje terapię na Programie Dwunastu Kroków, ewentualnie uczestniczy w innych formach psychoterapii. Myślę, że nie naruszę waszej anonimowości, prosząc o podniesienie ręki tych spośród was, którzy korzystali lub korzystają z takiej terapii”. Jestem pewien, że 95 procent mojego audytorium podniosłoby ręce. „A teraz rozejrzyjcie się wokół siebie — powiedziałbym i kontynuowałbym wykład tymi słowy: — Ma to wiele implikacji. Jedną z nich jest fakt, że należycie do wielkiej rzeszy osób, które nie odpowiadają kulturowym stereotypom”. Mówiąc tak, miałbym na myśli między innymi to, że oni od dawna „mówią o sprawach, o których nie powinno się mówić”. I zgodziliby się z tym, gdybym wyjaśnił, co rozumiem przez „nieodpowiadanie kulturowym stereotypom”, i podkreślał niezwykłą doniosłość tego faktu.
   Kilka osób nazwało mnie prorokiem. Mogę zaakceptować ten górnolotny tytuł tylko dlatego, że wiele z nich wskazywało, iż prorokiem nie jest ktoś, kto widzi przyszłość, lecz ktoś, kto umie czytać znaki czasu.    Droga... odniosła sukces, ponieważ była książką, która pojawiła się we właściwym czasie. To czytelnicy przyczynili się do sukcesu tej książki.

Droga Rzadziej Wędrowana

Droga Rzadziej Wędrowana


   Gdy Droga... ukazała się po raz pierwszy dwadzieścia pięć lat temu, naiwnie myślałem, że od razu stanie się przedmiotem licznych recenzji w prasie ogólnokrajowej. Dzięki Bogu doczekała się tylko jednej recenzji, ale za to jakiej! Dużą część sukcesu mojej książki muszę przypisać Phyllis Theroux. Phyllie, będąca wspaniałą pisarką, była wtedy również krytykiem i przypadkiem natrafiła na egzemplarz sygnalny    Drogi... w stosie książek w biurze wydawcy „The Washington Post”. Przeczytawszy spis treści, zabrała książkę do domu i po dwóch dniach zwróciła z żądaniem, by to jej pozwolono ją zrecenzować. Wydawca z wielkim oporem przystał na to, Phyllie zaś, jak sama później powiedziała, „postanowiła napisać taką recenzję, która uczyniłaby z mojej książki bestseller”. I tak właśnie się stało. Tydzień po ukazaniu się jej tekstu Droga... znalazła się wśród bestsellerów „The Washington D.C. Bestseller List”. Dopiero po wielu latach trafiła na ogólnokrajowe listy najpopularniejszych tytułów. Jednak to recenzja Phyllie zapoczątkowała niebywałe zainteresowanie moją książką.
    Jestem wdzięczny Phyllie z jeszcze jednego powodu. Gdy książka zaczęła zyskiwać rozgłos, zapragnąłem uspokoić Phyllie, że nie przewróci mi się od tego w głowie i nie będę zadzierał nosa, na co ona odrzekła: „Sam wiesz, że to nie jest twoja książka”.
   Natychmiast zrozumiałem, co miała na myśli. Każde z nas wiedziało, że Droga... nie jest w sensie dosłownym Słowem Bożym i że nie pisałem jej pod dyktando. Sam ją napisałem i jest w niej wiele miejsc, w których mogłem użyć lepszych słów i sformułowań. Nie jest doskonała, i to ja ponoszę za to odpowiedzialność. Jednak mimo pewnych usterek, a także zapewne dlatego, że była książką potrzebną, jestem przekonany, że pisząc ją w samotności mojego małego biura, otrzymywałem pomoc. Nie mogę wyrazić słowami, na czym ta pomoc polegała, lecz moje jej doświadczanie nie było niczym wyjątkowym. W rzeczy samej, Droga... poświęcona jest tej właśnie pomocy.